Rzeź wołyńska oczami mieszkanki Koluszek
Z Janiną Słabą, mieszkanką Koluszek, która była naocznym świadkiem ludobójstwa na Wołyniu w 1943 roku rozmawia Zbigniew Komorowski.
– Pani Janino, oglądała Pani „Wołyń”?
– Oczywiście, nie mogło być inaczej. To film o mojej krainie i można by powiedzieć, moich bliskich, tak okrutnie potraktowanych przez naszych ukraińskich sąsiadów. Po filmie napisałam wiersz zatytułowany „Po filmie „Wołyń”. Moje przemyślenia”. Zresztą wiele moich wspomnień z lat dziecinnych zapisuję w poezji.
– Zacznijmy od początku…
– Pochodzę z Majdanu Mokwińskiego, 30 km od Równego i 20 km od Kostopola na Wołyniu. Do rzeki Słucz i rzeki Choryń miałam po 7 km. Sam środek Wołynia.
– W pobliskim Równem większość stanowili Żydzi, dopiero potem Polacy i w niewielkiej liczbie Ukraińcy. Jaka ludność zamieszkiwała Majdan Mokwiński?
– U nas były zaledwie dwie rodziny żydowskie. Pamiętam, że jeden nazywał się Bambulewicz i był sklepowym. Była jedna rodzina niemiecka, Polacy i oczywiście Ukraińcy.
– Zdarzały się w Majdanie mieszane rodziny?
– Oczywiście, że tak. Moja kuzynka wyszła za Ukraińca, który ją potem „zarąbał” podczas rzezi, bo inaczej Ukraińcy zarżnęliby jego. Przepraszam, że używam takich słów, ale inaczej nie da się opisać tego, co oni z nami robili. Nie strzelali do nas, jak Niemcy na ulicach, oni mordowali nas jak zwierzęta siekierami, widłami i tego rodzaju narzędziami. Niemniej, zanim doszło do tej strasznej tragedii, żyliśmy ze swoimi sąsiadami w zgodzie. Na przykład moja mama była przez Ukraińców uwielbiana. Nigdzie nie pracowała, zajmowała się domem, mną i moim rodzeństwem. Ludzie ją lubili, w przeciwieństwie do mojego ojca, który był bardzo dumny i wyniosły, wie pan: „Co to nie ja”. Ludzie nie lubią takich. Inna sprawa, że był w swoim zawodzie fachowcem i był to dla niego powód do dumy.
– Jaki miał fach?
– Ukończył w Kijowie Szkołę Rzemiosł Artystycznych i zajmował się kowalstwem. Pewnego dnia zniknął. Był rok 1941. Codziennie, na godz. 13.00 przychodził do domu na obiad. Kwitły już łąki i żyta. Pod nasz dom podjechało na wozie pięciu Ukraińców, mieli ze sobą taki wał drewniany z kolcami. Zapytali się „A gdie Anton”? Matka na to, że w kuźni ale zaraz przyjdzie na obiad. „ O, patrzcie, już idzie”. Kiedy ojciec ich zauważył z tym wałem, uznał, że przyszli go zabić. Szybko zawrócił, i zgłosił się do Niemców, aby go wysłali na roboty w głąb Rzeszy. Pracował w Lipsku w fabryce bomb, i w ten sposób ocalił siebie.
– Jak zareagowali Ukraińcy na ucieczkę ojca?
– Jeden z nich uznał, że matka ich oszukała, i chciał ją uderzyć. Wtedy inny zaprotestował: „nie bij jej, ona wychowała nas i wyżywiła nasze dzieci”.
– Nie rozumiem, wychowywała nie tylko was?
– Na wołyńskiej wsi nie sprzedawało się jaj, masła czy mleka. Mieliśmy dużo krów, i matka co zrobiła, to ubijała i kładła w takie duże beczki przed domem. Biedni Ukraińcy przychodzili i tym się karmili. My Polacy, byliśmy tam panami, oni żyli w biedzie, i stąd ta zawiść, zazdrość a w końcu nienawiść, która doprowadziła ich do tych okrutnych zbrodni na naszych rodakach.
– Wszystkie opowieści o męczeństwie Polaków, mordowanych siekierami, widłami czy nożami, wydają się nie do uwierzenia…
– Ale tak było. Bywały też przypadki, że Ukraińcy żywcem wrzucali małe dzieci do studni. Gdy cała sytuacja już nabrała olbrzymiej skali, i wiadomo było, że Ukraińcy mordują całe wsie, gdzie mieszkają Polacy, nie kosiliśmy żyta, by w razie czego mieć się gdzie schronić. Baliśmy się spać w domu, który pozostał otwarty, dlatego noce spędzaliśmy w zbożu, na polu, pod trzema dębami lub chowaliśmy się w wysokich konopiach. Każdy z nas chował się osobno w różnych miejscach.
– W jaki sposób zdołała Pani uniknąć rzezi?
To było około 10 sierpnia 1943 roku. Ukraińcy mordowali Polaków już od początku lipca. Strach ogarniał wszystkich. Wtedy przyszedł do nas pewien znajomy Ukrainiec o nazwisku Kałenyk i powiedział: „To jest ostatnia noc, kiedy możecie ocalić swoje życie. Uciekajcie, jutro będzie tu piekło”. Nasz sąsiad, Krzysztofiak Florian, znający świetnie język ukraiński, przebrany za Ukraińca wsiadł na konia i pojechał na żandarmerię niemiecką i poprosił o pomoc. Władza okupacyjna na Wołyniu biernie przyglądała się temu, co Ukraińcy z nami wyprawiali, nie mniej byli tacy, którzy po cichu nam sprzyjali. Zanim uciekliśmy, matka otworzyła oborę i stajnię, aby zwierzęta mogły swobodnie się poruszać po polach. Na miejscu pozostał także nasz pies „Budrys”, aby pilnował zagrody. Mama była przekonana, że gdy wszystko przycichnie, powrócimy do swego domu. Nikomu w tamtej chwili nie śniło się, że losy wojenne rzucą nas daleko od Majdanu. W nocy wszyscy wsiedliśmy do wozu i pod eskortą niemiecką, okrężną drogą, by uniknąć zasadzki Ukraińców udaliśmy się do Kostopola, gdzie spędziliśmy dwa dni pod ścianą drewnianego młyna. Wtedy przyszedł ksiądz i prosił miejscowych, by kto tylko może zabrał ludzi pod swój dach. Nas wziął do siebie człowiek, który garbował skóry. W pokoju, gdzie znajdowały się kadzie do garbowania, wytrzymaliśmy 3 dni. Dłużej nie dało się znieść niesamowitego smrodu od tych kadzi. Wtedy matka poszła na stację kolejową i oferując jednemu Niemcowi pewną sumę pieniędzy lub jakąś kosztowność, już dokładne nie pamiętam, poprosiła o pomoc. Zabrała nas na stację, gdzie wsiedliśmy do wagonu towarowego i pojechaliśmy do Równego. Czekał nas tam kolejny dramat. Wysiadając na dworcu kolejowym, trafiliśmy na łapankę i jedna z moich sióstr, 15-letnia Alfreda, ze strachu przed tą łapanką wskoczyła do jednego z osobowych pociągów i pojechała. Odnalazła się dopiero w 1948 roku. Zaopiekowali się nią Polacy, których poznała w tym pociągu, a wśród nich był malarz, Zygmunt Tokarzewski. W Krasnymstawie do dziś znajduje się olbrzymi obraz z moją siostrą, namalowaną przez tego malarza. Nic nie wiedząc o jej losie, pozostaliśmy w Równem do wkroczenia sowietów w marcu 1944 roku. Alfreda po wojnie zamieszkała w Opolu.
– Była Pani po 1990 roku w Majdanie Mokwińskim?
– Kiedy nastała odwilż polityczna w Rosji, ojciec poprosił mojego brata, aby pojechał tam i przywiózł garść ziemi, aby gdy umrze, posypać jego trumnę, by było mu lżej spoczywać. Brat udał się na Ukrainę, do oddalonego o 20 km od Majdanu Kostopola, gdzie mieszkał Arceń, syn Kałenyka, któremu zawdzięczamy ocalenie. To policjant, z którym nasza rodzina nawiązała po wojnie kontakt i z którym wymienialiśmy korespondencję. Arceń, mój brat Edmund i młodszy brat Cezary udali się pod eskortą innych uzbrojonych policjantów do Majdanu.
– Co tam zastał?
– Nic z tego, co zapamiętaliśmy jako dzieci. Pole wydało się bratu inne, tak samo nie mógł odnaleźć miejsca po studni ani nawet domu. Edmund pyta się Ukraińca „Arceń, gdzie ty mnie tu przywiozłeś”? -Nie poznajesz? To twoje pola. „Jakie tam moje, tu jest zupełnie inaczej. U nas piękna ziemia była, sady. Gdzie to wszystko jest”? Pojechali dalej. W pewnej chwili zatrzymali się. „ Po co tu stanąłeś”?- pyta Edmund Arcenia. -Edmuszku, Ty jesteś na swoim placu. Odgrzebali szpadlem trochę ziemi i dokopali się do murowanych fundamentów domu. „Arceń, a gdzie jest sadzawka”?- Tam gdzie ten dołeczek. „A studnia”?- Popatrz na te wiśnie z odrostami, tam była twoja studnia – odparł. Wszystko zarośnięte samosiejkami. Nie ma już trzech pięknych dębów.
– Co się stało z waszym gospodarstwem po ucieczce do Równego?
– Po tym wszystkim co się stało, nasz dom rozebrali, meble, trzydrzwiowe piękne szafy zabrali. W tej chwili Edmund, który w sierpniu 1943 roku miał 21 lat, rozpłakał się, młodszy brat, który był tam z nim, a który w czasie rzezi miał 3 latka, zapytał, „a czego ty płaczesz”? Edmund się oburzył i smutny powiedział: „Ty nic nie rozumiesz. Ja tu widzę mamę, siostry jak chodzą po domu. Widzę, jak tu kwitną kwiaty. Ty wiesz, jaki tu był zapach piękny”?!
– Arceń mówił coś o swoim ojcu? Przeżył wojnę?
– Jego los był marny. Kiedy stało się jasne, że to on ostrzegł moją mamę, by uciekała, został zabity razem z żoną.
– Ocalił Panią i najbliższych, przypłacając to życiem…
– Inni moi krewni mieli mniej szczęścia. Zamordowano mego wujka Żarczyńskiego, który był leśniczym. Przyszli do niego i mówią: „Pożycz nam konia”. Wyszedł z nimi do stajni, rodzina już go więcej nie widziała. Arceń opowiadał, że wujka Zygmunta 3 dni mordowali, a gdy go zamęczyli, ciało wrzucili do mrowiska. Nasze dwie kuzynki, Dąbrowskie, uciekały do swej starszej siostry. Sądziły, że jak dostaną się na większą wieś, to przeżyją. Ukraińcy złapali je i zamordowali, i wyjęli z nich serca i przyczepili do nich kartkę z napisem „Wolna Ukraina”. Jedna miała 16, druga 18 lat. Przed Horyniem było takie olbrzymie torfowisko. Jedna z młodych dziewcząt chciała przejść w tym miejscu przez Horyń do Hołubnego. Ona też została w brutalny sposób zamordowana.
– Była Pani świadkiem podobnych zdarzeń?
– To, co Panu opowiadam, wiem z opowieści najbliższych. Na pogrzeby, np. sióstr Dąbrowskich, chodziły moje siostry, mi mama nie pozwalała. Jak Ukraińcy szli do Lipnik, to mieli ze sobą widły, siekiery, graczki i jak kogoś złapali, kłuli tak długo, aż zakłuli na śmierć. Dziabką uderzali po głowie, aby zabić. Rąbali na kawałki. To było okrucieństwo! Dzieci żywcem wrzucali do studni albo nadziewali na sztachetach (płacz). Moje siostry były świadkiem niejednej z tych historii.
– Nie wierzę, by wszyscy Ukraińcy byli w tamtym czasie pozbawieni człowieczeństwa. Może spróbuje Pani odnaleźć kogoś dobrego w swej pamięci?
– Była jedna młoda Ukrainka, która zajmowała się piastowaniem dzieci w naszym domu. Powrócę na chwilę do wspomnianej wizyty moich braci w Majdanie po „Pierestrojce”. Kiedy Arceń pokazał Edmundowi nasz dawny majątek, to znaczy to co po nim zostało, powiedział – Chodź, mam dla Ciebie niespodziankę. Poszli przez pola i zatrzymali się przy jednej starej chacie, której dach dotykał niemal ziemi, a na podwórku w wodzie kąpały się trzy małe kaczuszki. Arceń zwrócił się do starej kobiety, która tam była – Babko Mokreho! Spójrz, kto do Ciebie przyjechał! Babunia podniosła oczy: „ Ach, to przecież mój Edmuśko Rudnicki!” Innych dzieci nie bardzo pamiętała, ale Edmunda tak. Brat popatrzył na kobietę i całą biedę wokół, następnie sięgnął do portfela: „Arceń, masz tu pieniądze i kup babce, co tylko będzie chciała”. Gdy Arceń zapytał się, czego jej potrzeba, ta odpowiedziała „chleba”. To była nasza piastunka z lat dziecinnych.
– Mimo oczywistej zbrodni, nie wszyscy z tamtej strony podzielają nasz polski punkt widzenia.
– Edmund też się o tym naocznie przekonał. W latach przedwojennych chodził do szkoły podstawowej w oddalonym od nas o 7 km Hołubnem. Podczas wizyty na Wołyniu powiedział Arceniowi, że chce pojechać do tej szkoły, pokazać młodzieży przedwojenne zdjęcia budynku i zobaczyć, czy są tam jeszcze ławki szkolne, które zrobił nasz dziadek, który był stolarzem. Był zainteresowany inicjałami „O.R”( Olek Rudnicki) i „E.R”( Edmund Rudnicki), które wyrył, siedząc w jednej ławce ze swym bratem stryjecznym. Arceń protestował – Po co Ci ta szkoła? – „Muszę zobaczyć”. Wszedł do jeden z sal podczas lekcji i zaczął rozmawiać z uczniami. „Pamiętacie, że tu mieszkali Polacy”? – A skąd, wujek, co Ty opowiadasz, tu nigdy nie było Polaków – zaprzeczyły dzieci. Uczniów przekonał dopiero wskazany przez Edmunda inicjał wyryty w czwartej ławce od okna. Wtedy nauczyciel powiedział do brata: „Towarzyszu, proszę Cię, nie rób mi przykrości, bo ja będę miał przez Ciebie ogromne trudności. Nie mów tego dzieciom”. Oburzony Edmund odpowiedział Mu: „ To Ty im powiedz, że to była polska szkoła, nie okłamuj dzieci!”. Nauczyciel odparł błagalnie: „Idź Panoczku, idź już”.
– Z Wołynia do Koluszek droga długa…
– Jak wspomniałam, po ucieczce z Majdanu pod osłoną nocy, zamieszkaliśmy w Równem. Nikt z nas nie miał zamiaru ruszać się stamtąd. Sowieci wkroczyli do Równego, wypędzając Niemców, w dniu 8 marca 1944 roku. Po zakończeniu działań wojennych przyszła wiadomość od bolszewików: „Kto jest Ukraińcem zostaje, kto czuje się Polakiem, musi jechać do Polski”. Można było zabrać ograniczoną ilość bagażu, więc mama wzięła jedynie żywność: mielone kotlety zalane smalcem i worek chleba. Z Równego jechaliśmy 6 tygodni. W międzyczasie staliśmy na rampie w Łukowie, potem w Lublinie. Stamtąd zawieziono nas do Bytomia. Miasto było dosłownie puste! Nikogo tam nie było. Ponieważ my, jako dzieci byliśmy głodni, pobiegliśmy ze stacji do miasta. Weszliśmy do jednego domu z czerwonej cegły. Zastaliśmy na stole spleśniałe obiady. Można było brać tam dosłownie wszystko. Niemcy, uciekając w popłochu, zostawili całe uposażenie domu i zapasy kuchenne. Baliśmy się jednak ruszać cokolwiek. Wróciliśmy na stację. Pamiętam, że po drodze mijała nas jakaś Niemka, taka starowinka i prosiła o chleb i sól. Mama dala jej tylko kromkę i odprawiła.
– Jak długo zatrzymaliście się w Bytomiu?
– Pamiętam, że ludziom pomału zaczęło się to wszystko nie podobać. Przecież obiecywano nam wyjazd do Polski, a Bytom to Niemcy! Baliśmy się, że do swego miasta powrócą jego mieszkańcy. W ogóle strach był wszechobecny, baliśmy się wszystkiego. Pomimo, że można było wejść do dowolnie wybranego przez siebie domu czy kamienicy i zająć mieszkanie dla siebie, ludzie bali się tego robić. Wtedy, nie wiem już, żołnierze czy milicjanci, panowie z biało-czerwonymi opaskami na przedramieniu powiedzieli, że jak ktoś nie chce tu zostać, a ma rodzinę w głębi kraju, może na własny koszt ruszyć w drogę.
– Jaką decyzję podjęła mama?
– Po 2 tygodniach koczowania na rampie w Bytomiu pojechaliśmy do Międzyrzecza, koło Białej Podlaskiej, gdzie mieliśmy swoją rodzinę. Z tamtych stron pochodził mój prapradziad. Ponieważ nie było za bardzo warunków lokalowych, wynajęliśmy mieszkanie od jednej z tamtejszych rodzin. Spędziliśmy tam mniej więcej rok. Doskwierał nam głód. Wtedy Wicia, moja siostra, będąca wówczas jeszcze w wojsku, zwróciła się z prośbą o radę do swoich żołnierzy. Powiedzieli jej, że na ziemiach odebranych Niemcom jest mnóstwo domów czy mieszkań wolnych, gdzie można zamieszkać. Rozeznanie nasze było takie, że w Strzelnikach na Opolszczyźnie mieszka siostra mojej mamy, która była tam na robotach przymusowych podczas okupacji i już się stamtąd nie ruszała, więc postanowiliśmy, że udamy się do niej. Domów wolnych już nie było. Niektórzy już je zamieszkiwali, inni, ci bardziej „przedsiębiorczy”, po odpowiednio wyższej cenie sprzedawali. Jeden z tych domów kupiła mama. W Strzelnikach mieszkałam od września 1946 do 1952 roku. W tym też roku wyszłam za mąż za mojego Słabego, który pochodził z Romanówka za Wągrami koło Koluszek. Poznaliśmy się na jednej z zabaw w Brzegu, gdzie mąż odbywał służbę wojskową. Początkowo mieszkaliśmy w Rogowie koło stacji, a od 1960 roku w Koluszkach. Kupiliśmy działkę, na której obecnie stoi dom, w którym rozmawiamy. Pamiętam, że w latach 50-tych były tu tylko pola.
– Jak się Pani odnalazła w nowym dla siebie miejscu?
– Odpowiem panu umownie: w Majdanie na Wołyniu warunki mieszkaniowe były bez porównania lepsze.
– Izabela Cywińska w serialu „Boża Podszewka” pokazała wręcz odwrotne proporcje…
– „Boża podszewka” opisywała życie codzienne nie na Wołyniu. U nas nigdy tak nie było. Moja babka, Prokopowicz, która była bardzo bogata, ufundowała nam w 1934 roku nowy, piękny dom z dębowych bali, kryty gontami a okna dzielone były szprosami. Mieliśmy kilka pokoi, w tym jeden duży, przestrzenny salon. Pamiętam, że kąpaliśmy się w takiej wielkiej drewnianej balii, a matka polewała nas dzbanem wody, aby nas opłukać po kąpieli. Przyznam szczerze, że nie wszystko mi się tu podobało, i nie ze wszystkim się zgadzałam.
– Na przykład co było inne?
– Chociażby sposób spożywania pokarmów. Ja jadałam w zupełnie w inny sposób, inaczej trzymałam sztućce w dłoni, byłam nauczona zupełnie innych manier.
– Czym zajmowała się Pani zawodowo?
– Chciałam uczyć w szkole polskiego, ale moja teściowa mojemu mężowi „wybiła” to z głowy: „ Jak ona zostanie nauczycielką, to zapomnij, że będziesz miał żonę w domu” (śmiech). Nie pozwolono mi, więc zatrudniłam się w zakładach bawełnianych 1 Maja w Łodzi, i tam przepracowałam 30 lat.
– Myślała Pani, by wrócić do swej ziemi ojczystej w Majdanie Mokwińskim na Wołyniu?
– Nigdy tam nie byłam po wojnie, zbyt dużo by mnie to kosztowało. Uciekłam spod siekiery, nie chcę tam wracać. Ja wciąż mam w uszach ten krzyk, te płomienie. Tamten zapach kwitnących traw i zbóż w sierpniu 1943 roku.
– Jakie żywi Pani uczucia wobec swoich dawnych sąsiadów po tylu latach?
– Nienawidzę ich. Wie pan, jak słyszę w telewizji czy w radio słowa o przyjaźni polsko-ukraińskiej, to mam wciąż przed oczami tych pomordowanych ludzi i żywych, którzy po nich rozpaczali. Pyta mnie pan o mój stosunek do Ukraińców? Nigdy się z nimi nie pojednam.
– Bardzo mocne słowa. Zakończmy naszą rozmowę bardziej przyjemnie, o ile to możliwe.
– Mimo, że powiedziałam to, co powiedziałam, moje myśli wciąż biegną do mojego Majdanu. Wie pan, często budzę się w nocy i od razu wszystko powraca, ta kraina moich dziecinnych lat. Sięgam wtedy po kartkę i długopis, i tak jak mi w duszy gra, siadam i piszę wiersze o Wołyniu. W sercu chcę zachować tylko dobre wspomnienia tamtej ziemi i tych moich dziecinnych lat. Słyszę wciąż te żaby rechoczące w stawie, te kukułki kukające w polu wśród żyta.
P.S. O brawurowej ucieczce rodziny Pani Janiny i Rzezi Wołyńskiej można przeczytać w książce Władysława Siemaszko i Ewy Siemaszko pt. „Ludobójstwo na ludności polskiej na Wołyniu dokonane przez nacjonalistów ukraińskich”.
Określenie „nacjonaliści ukraińscy” użyte w P.S. jest tak samo fałszywe jak „naziści” w odniesieniu do Niemców w kontekście popełnionych zbrodni. Polaków mordowali zwykli Ukraińcy.
Ponadto, rodzina Bambulewiczów, którą znałem, była z pewnością rdzennie polską, a nie żydowską.
Poza tym, bardzo ciekawy wywiad.
Nie jest fałszywe i nie ma analogii. Po trosze rozumiem Pana intencje, bo określenia „naziści” faktycznie często używa się w taki sposób, jak gdyby naziści to jakoś dziwnie z kosmosu się pojawili i robi się to dlatego, że Niemcy od lat sprytnie i kłamliwie rozgrywają politykę historyczną próbując zdjąć z siebie winę. Gdyby jednak padała zbitka „naziści niemieccy”, to byłoby to prawidłowe – ostatecznie w ówczesnej Europie istnieli np. naziści belgijscy (Leon Degrelle) czy ruchy nazistowskie w Wielkiej Brytanii, ale to nie oni zaatakowali Polskę. Tak samo jest z nacjonalistami ukraińskimi – nie mówi się przecież „nacjonaliści” po prostu, tylko… Czytaj więcej »