Rowerem do Katynia i…dalej
Kiedy jak nie dziś przypomnieć relację z pielgrzymki rowerowej do Katynia, a później jeszcze do Wilna
Dzień I- Rzeszów- Zamość – 159km.
W sobotni poranek, 4 lipca pielgrzymkę rozpoczęła Msza święta w sanktuarium Matki Boskiej Rzeszowskiej pod przewodnictwem ks. Stanisława Potery oraz ks. Witolda i ks. Artura. Dwaj ostatni będą nam towarzyszyć na rowerach. Po mszy, asyście Policji ruszamy w rowerowych koszulkach z hasłem pielgrzymki na piersi napisanym w języku polskim i rosyjskim: Ojcze, uczyń nas jednością.
Peleton rozpoczyna policjant na motorze, a zamyka drugi, również na motorze. Towarzyszą nam 3 wozy techniczne, a w nich 4 osoby obsługi. Nie wszystkim pielgrzymkowy peleton się podoba. Obok nas przejeżdża Mercedes GLK. Otwiera się okno i jakaś pani krzyczy nie wiadomo do kogo: – Chcecie sobie pojeździć? To do lasu jedźcie, a nie drogi blokujecie.
Policja prowadzi nas tylko do zjazdu z drogi krajowej nr 19. Śniadanie wypada w Medynii Łańcuckiej. Tu też następuje podział na grupy: św. Wojciecha, św. Andrzeja Boboli, św. Jana Pawła II i bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Na pielgrzymce obowiązuję forma grzecznościowa: siostra, brat, więc taką formą będę się posługiwał. Podziału na grupy dokonuje br. Jan – organizator pielgrzymki. Ruszamy dalej już w grupach.
Kolejny postój wypada w Leżajsku. Modlitwa odmówiona we wnętrzu przepięknej bazyliki daje chwilę wytchnienia od panującego upału. Prognozy o rekordowym temperaturach sprawdziły się. Asfalt jest tak gorący, że topnieje. Jadąc zerkam na opony czy nie przedziurawiłem, bo tak ciężko się jedzie. W pamięci zapada przejazd przez Aleksandrów. To jedna z najdłuższych wsi w Polsce – rozciągającej się na przestrzeni 9km. Przy wjeździe na teren internatu w Zamościu rozlega się sygnał mojego telefonu, a ponieważ jako dzwonek mam ustawiony sygnał Wyścigu Pokoju, więc lepszego oznajmienia przybycia nie mogłem sobie wyobrazić. Dzień kończymy Apelem Jasnogórskim i planem jutrzejszego dnia ogłoszonym przez br. Jana. W pierwotnej wersji o 7 rano mieliśmy mieć mszę w Zamościu, ale rzucam pomysł, aby wyjechać jak najwcześniej, a w mszę odprawić w jakimś kościele po drodze w godzinach największych temperatur. Brat Jan pozycję akceptuję.
Dzień II: Zamość – Kodeń – 154 km.
Pobudka o 4.30. Poranna toaleta, pakowanie, śniadanie, wspólna modlitwa z rowerem u boku i o 5.45 wyruszamy na trasę. O godz. 12 musimy być we Włodawie, bo o tej godzinie jest msza w miejscowym kościele. Kierujemy się na drogę krajową nr 17 w kierunku Krasnegostawu. Ten fragment drogi jest krajobrazowo atrakcyjny i polecam tą drogę każdemu rowerzyście. Wprawdzie to droga krajowa, ale weekend ruch na niej jest niewielki. Na 80km – tuż przed miejscowością Hredków zatrzymujemy się przy leśnym parkingu na posiłek. Jest godz. 9.30. Do Włodawy zostało nam tylko 30km. W cieniu możemy dłuższą chwilę odpocząć.
Msza święta w kościele pw. Najświętszego Serca Jezusowego daje zapomnieć – tak jak planowaliśmy – o upale. Po mszy obiad i znów „na koń”. Po opuszczeniu Włodawy wjeżdżamy na asfaltową ścieżkę rowerową, która prowadzi aż do Sławatycz. Przy ścieżkach są też tzw. MOR-y, czyli miejsca obsługi rowerzysty. Projekt jest znany pod nazwą „GreenVelo” mającym docelowo objąć około 2000km. ścieżek rowerowych w Polsce Wschodniej.
O godz. 16 docieramy do Kodnia – zwanego nieoficjalnie sanktuarium „świętej kradzieży”. Nazwa ma związek z księciem Mikołajem Sapiehą, zwanym Pobożnym, który wykradł z Watykanu wprost spod nosa Papieża Urbana VIII obraz (modlitwy przed nim miały go uzdrowić), który obecnie wisi w tutejszym sanktuarium. W Kodniu trzeba uważać na telefon. To już strefa przygraniczna, więc zdarza się, że telefon łapie białoruską sieć, w której za minutę połączenia jest około 6zł.
Wieczorem rozmawiam z osobą pracująca na terenie ośródka, w którym nocujemy. Rozmówczyni podziela moje obawy co do jutrzejszej odprawy granicznej. Przywołuje akcje z przejazdem „Nocnych Wilków”. Opowiada, że tyle Policji to jeszcze nigdy w Terespolu nie było. Obawiam się, że pomimo posiadanej wizy możemy nie zostać wpuszczeni na teren Białorusi ze „względów formalnych”, poniekąd w ramach rewanżu.
Dzeiń III: Kodeń – Iwacewicze – 161 km.
Tak naprawdę pielgrzymka zaczyna się dopiero dziś. W Terespolu jesteśmy przed 9 rano. Formalności graniczne trwają około 2h., ale są bezstresowe. Przesuwany zegarki o godzinę do przodu i wjeżdżamy na Białoruś. Wymieniamy pieniądze i poniekąd wracamy do rzeczywistości obowiązującej w Polsce przed rokiem 1995 r. Ponownie jesteśmy milionerami. Najmniejszy białoruski nominał to 100 rubli – w przeliczeniu 2,5 grosza. Białoruś nie posiada bilonu.
Pierwsze zderzenie z Białorusią jest szokujące w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Potężne ulice, olbrzymie ronda – wielkie miasto tętniące życiem. Taki właśnie jest Brześć. W oczy rzucają się bilbordy z napisem: Я ♥ Беларус! Litery są fantazyjnie ułożone na tle nieba, pól, czy łanów kwiatowych. Opuszczamy to miasto trochę zaskoczeni jego rozmachem i kierujemy się na… Moskwę. Droga M1, którą podążamy będzie nam towarzyszyć właściwie codziennie, a dziś do miasta Kobryń – ważnego dla rodziny Mickiewiczów i Trauguttów. Upał trwa nadal, więc podczas przerw na stacjach paliw przebojem staje się białoruski kwas. Przy zjeździe na Kobryń czeka na nas obiad. Od tego miasta aż do ponownego połączenia się dróg P2 z M1 za miastem Iwacewicze nie ma nawet jednego zakrętu! Jest do odcinek około 120km. przez las. Las jest naturalny, albo celowo posadzony w formie wąskiego pasa odcinającego drogę od pól. Na ten temat krążą legendy. Ponoć jest to pozostałość po czasach ZSRR, bowiem miano wówczas obsadzać drogi wąskim pasem lasu, aby obcy nie zobaczył za wiele, albo według innej teorii przydrożny las miał chronić przed zawiewaniem dróg w czasie zimy.
Podczas jednego z postojów mija nas białoruska Milicja, ale nie są zainteresowani grupą rowerzystów stojących w „szczerym polu”, a raczej w lesie. Znużeni monotonną drogą docieramy do Iwacewicz. Hotel jest położony w centrum miasta. Na centralnym palcu pomnik Lenina, wpatrującego się w supermarket położony po drugiej stronie ulicy.
Dzień IV: Iwacewicze – Mińsk – 267km.
Jest 7 lipca. 4 dzień pielgrzymki. Dziś na Tour de France zaplanowano najdłuższy dystans – 223,5 km. My mamy pokonać 240km. Mój zegarek zaczyna rejestrować trasę o 5.59. W Baranowiczach zatrzymujemy się przy drewnianym katolickim kościele pw. Podwyższenia Krzyża zbudowanym 1924 r. w stylu zakopiańskim – modnym w okresie międzywojennym. Odprawiamy tutaj mszę. Po wyjściu z kościoła słyszę jak jakaś starsza pani rozmawia po polsku. Przyłączam się do rozmowy, podejrzewając ją po polskie pochodzenie. – Proszę Pana! Ja jestem Polką. Urodziłam się w Baranowiczach w 1931 r. Wtedy to miasto leżało na terenie Rzeczypospolitej.
Po wyjeździe z miasta trafiamy powtórnie na drogę P2 i kierujemy się na Stołpce. Tuż za miastem przerwa na obiad. W menażce makaron, a na liczniku 140km. Zostało jeszcze 100km. myślę sobie, ale już za chwilę… Pierwsza wyjeżdża grupa Popiełuszki, za nią grupa Boboli. 5 minut później rusza moja grupa Jana Pawła, a za nią grupa Wojciecha. Po wjeździe na M1 zatrzymuje nas Milicja. Nas, czyli grupę Jana Pawła i Wojciecha. Milicjant pyta o zezwolenie. Mówimy, że ma organizator. Mimo to nie pozwala nam dalej jechać. Zawracamy. Będzie więcej niż 100km – myślę teraz.
W ruch idą mapy i nawigacje. Zatrzymujemy miejscowych i pytamy o drogę. Śmieją się, że nas nie puścili. – Naszych by puścili – mówią. – Jeźdźcie wzdłuż waszej dawnej granicy – radzi Białorusin. Dziwię się, że pamięć o starych granicach przetrwała wśród młodych. W Stołpcach mieściła się ostatnia stacja kolejowa przed przedwojenną granicą polsko-radziecką. Po konsultacjach kierujemy się na drogę P54, by później odbić na dawny Kojdanów, a dziś Dzierżyńsk. Zatrzymujemy się przy sklepie na jakieś wsi. Przypomina typowy sklep GS, których stylistykę można po dziś dzień odnaleźć także u nas – pomimo 25 lat od upadku poprzedniego systemu. Zostało jeszcze 100km., a jest już godzina 18. Od tego momentu zatrzymaliśmy się tylko jeszcze jeden raz na tzw. sikundę. Na nocleg w ośrodku Caritas położony na peryferiach Mińska dojechaliśmy o 22, bijąc rekord z 2010 r., w którym na etapie z Miszkolca do Budapesztu zrobiliśmy 250km. Jechaliśmy wtedy do Marija Bistrica – chorwackiej Częstochowy. Dziś w podróży byliśmy 16h i zrobiliśmy 267km. Jutro – zgodnie z planem – dzień wolny.
Dzień V: Mińsk
Jadąc autobusem do Mińska obserwuję mieszkańców i miasto. Wszędzie jest czysto. Nie przypominam sobie kiedy ostatni raz w Polsce widziałem polewaczki na ulicach. W autobusie siedzą młodzi ludzie ze smartfonami i słuchawkami w uszach. W oczy rzuca się brak nadużywanej u nas angielszczyzny w witrynach sklepowych. Miasto jest pełne bilbordów reklamujących Mińsk. Wszystko jest kolorowe i zachowuje nowoczesne standardy promocji. W niczym nie przypomina przaśnych ogłoszeń jakie oglądaliśmy w naszym kraju w latach osiemdziesiątych, a tak chętnie się dzisiejszą Białoruś do tamtej Polski porównuje. Na jednym bilbordów promujących stolicę kraju rządzonego przez – jak sam siebie Łukaszenka określa – prawosławnego ateistę widnieje katolicki tzw. czerwony kościół. To właśnie pod nim spotykamy się z naszą przewodniczką – Ludmiłą o polskich korzeniach.
Fundatorem kościoła był Edward Woyniłłowicz, który w ten sposób chciał uwiecznić dwójkę swoich przedwcześnie zmarłych dzieci – Heleny i Szymona. Informuje o tym tablica w języku polskim i białoruskim. Nieopodal jest Instytut Polski w Mińsku i Wydział Promocji, Handlu i Inwestycji Ambasady RP w Mińsku. Dyrektor Instytutu Polskiego – Pani Urszula Doroszewska przybliża nam funkcjonowanie placówki, ale także uczula, aby na Wschód nie przyjeżdżać tylko na groby.
Mińsk ma równie tragiczną przeszłość jak Warszawa. O ile jednak Warszawę po II wojnie światowej postanowiono zrekonstruować tak Mińsk postanowiono wybudować w nowym stylu tzw. stalinowski emipre’u. Historycy przypominają jednak, że ów styl miał również zdominować Warszawę. Miłośnicy historii alternatywnej mogą więc ujrzeć w architekturze Mińska niezrealizowaną wizję powojennej Warszawy.
3 lipca Białoruś obchodziła święto narodowe, więc ulice przystrojone są jeszcze zielono-czerwonymi flagami. Na sztucznej wyspie na Świsłoczy, nazywaną Wyspą Łez oglądamy pomnik ku czci żołnierzy białoruskich poległych w Afganistanie. Stąd niedaleko do Opery Narodowej. Kończymy na monumentalnym Placu Zwycięstwa i miejskim autobusem wracamy na nocleg.
Nieopodal Mińska są Kuropaty – miejsce masowych egzekucji dokonywanych w latach 1937-1940 przez NKWD. Uczestnikiem naszej pielgrzymki jest br. Hubert, który wielokrotnie uczestniczył w Rajdzie Katyńskim. Będzie naszym przewodnikiem. Wraz z Przemkiem – naszym nieocenionym serwisantem oraz siostrą Heleną bierzemy auto i jedziemy. Źródła nie są zgodne co do ilości ofiar tu pochowanych. Mówi się od kilku do nawet kilkuset tysięcy ofiar. Chciałbym zwrócić jednak uwagę na inną rzecz. Uroczysko Kuropaty to niewielki pagórek pokryty lasem. Na tak niewielkim areale ziemi, która zapewne co trochę była przekopywana w celu ukrycia masowych mordów trudno ukryć prawdę, a jednak to się udało. Strach miejscowym świadkom nie pozwolił mówić. Do czego to milczenie doprowadziło najlepiej oddał Mikoła Antanouski: „Pamięci nasza! Nie zgaśnij! Pamiętaj, Ziemio, swych katów! Z początku były Kuropaty, a potem był straszliwy Katyń!”
Dziś więcej stoi tu krzyży niż drzew. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że zamiast krzyży stoją niemi ludzie, którzy pragną coś powiedzieć, ale nie mogą. Spontanicznie odmawiamy modlitwę w intencji pomordowanych tu osób.
Brat Hubert powiada mi jeszcze jedną historię. Kiedyś z Rajdem katyńskim skontaktował się człowiek, którzy chciał, aby w każdym miejscu kaźni Polaków znalazła się kapliczka wykonana przez niego. Hubert pokazuje mi miejsce, w którym powiesił taką kapliczkę. Kolejną zobaczę w Katyniu.
Dzień VI: Mińsk – Tołoczyn – 147km.
Jest pochmurno, ale nie pada. Rankiem docieramy do drogi M2, a następnie P53. Pierwszy większy postój mamy w miejscowości Żodzino. Na parkingu spożywamy drugie śniadanie. Podchodzi do mnie Białorusin i wdajemy się w rozmowę. Mówi, że zna Polskę, bo w latach 70-tych odbywał służbę wojskową w Toruniu.
Wiatr wieje nam w plecy, więc jedziemy szybko. Po drodze przejeżdżamy przez Borysów – siedziby klubu Bate, który po raz czwarty zakwalifikował się do Ligi Mistrzów. Za Borysowem wjeżdżamy ponownie na M1, ale tylko na chwilę, by ponownie odbić na P53. W Krupkach mamy obiad. Wschodnia cześć Białorusi wydaje się biedniejsza niż zachodnia. Etap przebiega bez przygód, więc około 15h. meldujemy się pod katolickim kościołem w Tołoczynie.
Miasto liczy około 4 tys. mieszkańców. Dominuje nad nim wieża kościoła, przed którym stoimy oraz wieże pobliskiej cerkwi, która jeszcze niedawno była kościołem obrządku rzymsko-katolickiego. Katolicki kościół przeszedł drogę jaką przeszło wiele kościołów na Wschodzie. W czasach komunizmu został przerobiony na magazyn. Proboszcz – Polak informuje, że udało się w zeszłym roku wstawić witraże. Pytam o dalsze plany. Słyszę krótką odpowiedź: – Nie mam żadnych planów. Ludzie są tu biedni, więc są ważniejsze potrzeby niż remont kościoła.
Śpimy po prywatnych domach. Po mnie i 3 braci przyjeżdża Władymir. Jak sam powie żartobliwie imię ma jak Lenin. Jest prawosławnym, ale jak podkreśla jego związek z cerkwią jest luźny. Jego żona – Nina jest katoliczką. To ona wyszła z inicjatywą, aby przenocować pielgrzymów rowerowych. Nasi gospodarze są bardzo gościnni. Wieczorem siadamy przy kolacji i odbywa się dyskusja pt. Jak wam się żyję. W jej trakcie dochodzę do wniosku, że każdy naród ma swoje problemy. Posiedziałoby się dłużej, ale jutro przed nami ważny etap. Wjeżdżamy do Rosji.
Dzień VII: Tołoczyn – Katyń – 185km
Zaczynamy Mszą świętą w miejscowym kościele. Po niej wyruszamy na trasę, docierając do M1 – będzie nam towarzyszyć już do samej granicy. Wieje silny wiatr w plecy, więc prędkość mojej grupy dochodzi nawet do 40km/h. Na 93 km. jesteśmy na granicy. Czekają już na nas rosyjscy pogranicznicy, policja rosyjska oraz pracownik agencji konsularnej RP w Smoleńsku. Odprawa trwa 1h. i… udało się! Jesteśmy w Rosji. Od tej chwili jedziemy w peletonie. Prowadzi nas prywatny wóz, za nim podąża wóz konsularny, później nasz peleton, a za nami samochód policji rosyjskiej. I tak aż do Katynia. Niestety nie jedziemy najkrótszą droga. Z autostrady M1 skręcamy na Krasnyj, a w tym mieście skręcamy w lewo i jedziemy aż do drogi A 141. Z planowanych 140km. robi się prawie 190km.
Nam, Polakom zarzuca się umiłowanie nekrofilii – jak mówią przesadnie złośliwcy. Nie zmienia to faktu, że Katyń jest miejscem, w którym każdy Polak powinien być. W głowie mi się tłucze jeszcze jedna nazwa, leżący tu obok Smoleńsk i to wcale nie przez historię najnowszą: „Dziś bal na zamku królowej Bony, wytruto myszy zwieszono lampiony, i opłacono śpiewaków. Czuję jak blednie moja twarz błazeńska, właśniem przeczytał o stracie Smoleńska, ale gdzie Smoleńsk gdzie Kraków…”. Fragment jest interpretacją Stańczyka Jana Matejki dokonaną przez Jacka Kaczmarskiego, który pięknie zilustrował jedną z najsłynniejszych póz w malarstwie. Od wieków Smoleńsk pisze się w historii naszego kraju czarnymi zgłoskami.
Wieczorem brat Hubert prosi nas na koncert. Przyjechali do niego Polacy mieszkający na Litwie, którzy brali udział w Rajdzie Katyńskim. Jeden z nich jest wileńskim bardem – członkiem słynnego zespołu „Wujek Maniek”. Pieśni przeplatane są opowieściami o kresach i zwyczajach ludności. I znów trudno się rozstać, ale jutro wracamy na Białoruś, a oni jadą na Archangielsk.
Leżąc w łóżku słyszę komentarze, że dla niektórych pielgrzymka dobiegła końca. Celem był Katyń. Nie chcę umniejszać znaczenia Ostrej Bramy, ale byłem już 4-krotnie rowerem w Ostrej Bramie, więc też należę do tej grupy.
Dzień VIII: Katyń – Witebsk – 157km.
Zaczynamy Mszą świętą przy ołtarzu polskim na cmentarzu katyńskim. Miejsce przytłacza ogromem ludzkiej tragedii, która miała tu miejsce. Trudno powstrzymać emocje. Cmentarz jest o wiele lepiej zadbany niż ten w Kuropatach. Tzw. doły śmierci są położone około100-150m. od ruchliwej drogi prowadzącej ze Smoleńska na Witebsk. Znów przypominają się słowa „…a potem był straszliwy Katyń!”
Mszę świętą zaczynamy od prawosławnej modlitwy ojca Władysława w języku rosyjskim, który jest zwierzchnikiem Cerkwi katyńskiej, w której przebywamy. Po niej odprawiamy naszą mszę. W asyście przedstawiciela agencji konsularnej składamy kwiaty i zapalamy znicza. Następnie przechodzimy na rosyjską część cmentarza. Ojciec Władysław ponownie modli się za ofiary terroru stalinowskiego, a po nim odmawiamy polską modlitwę. Po wyjściu z cmentarza zaprasza nas na śniadanie, w której uczestniczy także nasza obstawa. Żegnamy się i wyjeżdżamy w stronę Witebska. I znów nie kierujemy się najprostszą drogą A 141, ale ponownie wjeżdżamy na M1 i wracamy na przejście graniczne, które wczoraj przekraczaliśmy. Na granicy formalności ograniczyły się do pomachania nam rękoma przez naszą obstawę. Niestety wiatr, który był naszym sprzymierzeńcem jest teraz naszym przeciwnikiem. Zaczyna też przelotnie padać. Na wysokości Orszy skręcamy na drogę P87, której cechą charakterystyczną oprócz braku zakrętów jest rosnący po rowach barszcz Sosnowskiego o gigantycznych rozmiarach. Wjazd do Witebska przypomina wjazd do Łodzi od strony Widzewa – monumentalne blokowiska. Śpimy przy miejscowej katedrze katolickiej, a raczej u jej parafian. Po mnie i jednego z braci przyjeżdża Tamara z córką Swietą. W samochodzie proponują nam przejażdżkę po Witebsku. Miasto Marca Chagalla swoją architekturą robi fantastyczne wrażenie. Jest sobotni wieczór. Ludzie spacerują. Siedzą w knajpach. Bawią się z dziećmi w parkach. Akurat trwa słynny festiwal piosenki słowiańskiej. Od naszej gospodyni dostajemy propozycję biletów, ale odmawiamy. Jutro przed nami kolejny ciężki etap. Tamara otwiera przed nami mieszkanie i… lodówkę. Informuje, że obiad mamy na kuchni i zostawia nam mieszkanie, bo idzie spać do córki. Zostawiła cały swój majątek osobom, których znała raptem pół godziny.
Dzień IX: Witebsk – Dokszyce – 187 km.
Przed nami – jak się później okaże – najtrudniejszy etap. Cały dzień pod wiatr. Kilkukrotnie padał deszcz. Temperatura spadła w okolice 15 stopni. Mieliśmy też kilka kraks. Wynikały ze zmęczenia, ale też z głupoty kierowców. Grupa Wojciecha jechała, omijając stojący na poboczu samochód, gdy nagle kierowca tuż przed ich przejazdem otworzył drzwi, czym spowodował kolizję. Jeden z braci złamał wówczas rękę w łokciu.
Dzień jednak zaczynamy Mszą świętą. Proboszczem jest Polak, który cała posługę kapłańska spędził na Wschodzie. Rozmawiamy z nim trochę o warunkach życia na Białorusi. Zauważa to co my już wcześniej zauważyliśmy. Samochody, wyposażenie mieszkań jest takie same jak u nas, a zarobki mają mniejsze.
Z Witebska wyjeżdżamy drogą M3. Za miejscowością Bieszenkowicze mamy postój i posiłek. Na liczniku 65km. Kolejny wypada na obrzeżach miasta Lepel. Zaczyna padać, ale widzimy, że deszcz będzie przejściowy, więc chowamy się na przystanku. Dalej poruszamy się drogą M3, aż w miejscowości Biehomla skręcamy na drogę P3, która doprowadzi nas do Dokszyc. Zmęczeni docieramy w końcu do Dokszyc, w którym funkcjonuje polski zakon Kapucynów. Zakonnik wita nas mówiąc, że jesteśmy na Wileńszczyźnie. A do Wilna stąd to 180km.
Dzień X: Dokszyce – Wilno – 184km.
Na liczniku mamy 1420km. Niechciałbym nas wywyższać, ale Tour de France przez pierwsze 10 dni zrobił 1315,8km. Po etapie nie spędzamy czasu na regeneracji. Z nami nie jadą masażyści. Wczoraj dojechaliśmy do Dokszyc około 20h. Toaleta, kolacja, drobne naprawy, Apel. W łóżkach około 23. Nazajutrz 6.30 już byliśmy na mszy, a o 8 rano na rowerach. Czasu na regenerację było bardzo mało, więc od rana odczuwam zmęczenie. Pierwszy postój wypada w miejscowości Miadzioł – znanym białoruskim uzdrowiskiem położonym nad jeziorem Narocz.
Tuż przed Komarową spotykamy się z pielgrzymką rowerową z Białej Podlaski zmierzającej do Rygi. Takiego natłoku rowerzystów w tym miejscu raczej nie było wcześniej. W Komarowej zmieniamy drogę, skręcając w prawo na P45. Zmienia się też architektura sakralna przypominająca bardziej polskie kościoły. Rzuca mi się w oczy kościół w Michaliszkach. Stajemy po sklepem, aby wydać ostatnie białoruskie ruble. Zaczepiam starszego pana w wieku 60+ na starym rowerze i dowiaduje się, że w tutejszym kościele św. Michała nadal odprawiane są msze w języku polskim. Mój rozmówca miał babcie Polkę, której brat zginął w Katyniu. Przed wojną ludzie z Warszawy przyjeżdżali tu na bazar.
Mam takie swoje ulubione powiedzenie, że jeśli chcesz poznać prawdziwą historię miasta to idź na cmentarz. Cmentarze nie potrafią kłamać. Ponieważ obiad wypada na obrzeżach Michaliszek, przy cmentarzu to zaglądam i widzę, że wiele nawet nowych nagrobków zawiera polskie nazwiska i zawołanie „ pokój ich duszom”.
Granica białorusko-litewska jest zwykła formalnością. Znak „Centras 10” uświadamia, że jesteśmy już bardzo blisko. Aż wreszcie jest! Przejeżdżamy pod Ostrą Bramą. Dochodzi godzina 20. Na liczniku 1605km. Klękamy i wspólnie modlimy się. Czas na wzajemne gratulacje. Nie brakuje wzruszeń i satysfakcji.
Słowami nie odda się zmęczenia, kryzysów, których doświadczało się na trasie. Odległości dziennych nie powstydziłyby się największe wyścigi kolarskie. Dzień po dniu bardzo długie nużące etapy, ale… było warto. Dla Katynia i ludzi, których po drodze się spotykało. Warto było obalić mit Białorusi lansowany w polskich mediach jako przaśnego i zacofanego socjalistycznego kraju. Białoruś przypomina trochę Polskę sprzed 1989 r., czyli rzeczywistość, w której o dominację w przestrzeni publicznej rywalizowały kościoły z pomnikami Lenina. Są jednak supermarkety, a w nich pełne półki, kolorowe reklamy, zaawansowane technologie, czego my nie mieliśmy. Białorusini są szalenie gościnni. Otwarcia na „bliźniego swego” od białoruskich katolików możemy się uczyć.
Za mną wspaniała lekcja historii, patriotyzmu, ale też otwartości na drugiego człowieka i obalania stereotypów. Byłem rowerem w Katyniu. Proste zdanie, a jaki ma wydźwięk. Czy spełniło się moje marzenie? Nie, nie spełniło. Nie marzyłem o takiej wyprawie. Trzeba być realistą i marzyć o rzeczach możliwych do realizacji. A może… może… się mylę.
Pielgrzymka miała miejsce w 2015 r. Urszula Doroszewska jest obecnie ambasadorem RP na Litwie, a Białoruś ma walutę po denominacji.